niedziela, 11 listopada 2018

Od Erasmus do Eiry

Niewiele było istot, które pytały o „specjalny gatunek”. Z resztą, rzadko kto je tak nazywał. Napięcie, jakie lekko zdradzała kobieta, dało mi do myślenia. Przekrzywiłam lekko głowę i zmrużyłam oczy.
– Rytuał? Zaklęcie? Runy? – Otworzyłam klapę w ladzie.
Chwila ciężkiej ciszy i nieśmiały krok wprzód.
– Eliksir. – Padła cicha odpowiedź.
Pokiwałam głową i ruszyłam między półkami licząc, że kobieta ruszy za mną. Najpierw w lewo, potem prosto, a potem w prawo, kilka zawijasów wokół mniejszych półek i byłyśmy na miejscu. Kucnęłam na podłodze i z lekkim skrzypem otworzyłam klapę. Kichnęłam, gdy w powietrze wzbił się kurz. Dawno nie odkurzałam podłogi. Mama nie byłaby zadowolona. Niemniej jednak, kiedy otwierałam oczy po kichnięciu, zauważyłam, że na krawędzi klapy siedzi Laurent. Moja towarzyszka dziwnie się na niego popatrzyła.
– Co się stało Laurent? – Patrzę badawczo na sowę.
On tylko macha skrzydłami i robi swoje przydługie:
– Huuuuuu!
Pokręciłam głową i wyciągnęłam z kieszeni kostkę. Przekręciłam ją między palcami i uważnie prześledziłam krawędzie. Potem lekko podrzuciłam ją do góry. Pojawił się run przygody. Uśmiechnęłam się i wskoczyłam do dziury. Szybko znalazłam lampę i ją podpaliłam. Potem oświetliłam pomieszczenie i miałam podstawiać drabinę, ale czarnowłosa poradziła sobie bez niej.
– Czego dokładnie szukamy? – Popatrzyłam na nią. – Uzdrawiający, miłosny, trucizna, zmiana wyglądu?
– Istnieje przepis na eliksir miłosny? – Uniosła brwi.
Podałam jej odpowiednią książkę z uśmiechem. Potem prześledziłam wzrokiem inne półki. Coś chyba jeszcze powinno być…
– Potrzebuję dyskretniej trucizny. – Chrząknęła dziewczyna, przeglądając przepis.
– Na sztylet, strzałę, picie, jedzenie? – Popatrzyłam na nią. – Jednorazowo można wypożyczyć do czterech książek na pięć dni.
– Pięć dni? – Uniosła brwi. – Słyszałam, że normalnie jest dwa tygodnie.
– Czy my mówimy tu o wypożyczeniu normalnych książek? – Odparłam z rozbawieniem. – Jest ich niewiele, a są one równie pożądane co te normalne.
– Ale przez mniej osób. – Popatrzyła na mnie.
Uniosłam lekko kącik ust. W tym samym momencie nad moją głową przeleciał Laurent i niemal idealnie pod nogi zrzucił mi zabitego szczura.
– Laurent! – Zawołałam. – Mówiłam ci, że nie lubię szczurów!
Sowa zbyła mnie trzepotem piór i wyleciała do normalnej biblioteki. Pokręciłam głową i z lekkim obrzydzeniem trąciłam truchło czubkiem buta. Szczęście, że było świeże. Wezmę je ze sobą.
– Ta sowa… cię rozumie? – Zdziwienie towarzyszki było niemal komiczne.
– Oczywiście, że nie! – Prychnęłam. – To sowa. Nie pies, czy nawet kot. Ale lubię myśleć, że jednak coś przyswaja. Chociaż on po prostu lubi tu polować.
Nieznajoma pokiwała głową. Zaczęłam się jej lekko przypatrywać, ciągle oczekując odpowiedzi na moje poprzednie pytanie. Zmrużyła oczy, jakby nie wiedząc o co chodzi. Przymknęłam powieki i z lekkim znudzeniem, idealnie wystudiowanym przez lata rozmów z niezdecydowanymi czytelnikami zapytałam:
– Trucizna. W jakiej formie?
– Ah. – Pokiwała głową ciemnooka. – Jedzenie lub picie.
Sięgnęłam po odpowiednie książki i udałam się do małego stolika. Siadłam na taborecie i wyjęłam zeszyt. Przywołałam dziewczynę gestem ręki i otworzyłam zeszyt.
– Imię. – Rzuciłam lekko.
Po krótkiej chwili wahania, usłyszałam cichą odpowiedź:
– Eira, Eira Hexx.
– Księgi z przepisem na napój miłosny i dwie trucizny, do jedzenia i do picia, tak? – Upewniłam się.
– Tak. – Przy okazji kiwnęła głową.
– Dobrze, w takim razie masz pięć dni, jeśli jednak ci się nie uda, możesz przedłużyć dwukrotnie o trzy dni, co razem daje jedenaście dni. Powinno się udać zgromadzić wszystkie składniki. Jeśli jakiś jednak jest trudno dostępny mogę przedłużyć czas wypożyczenia do momentu, w którym go dostaniesz, ale wtedy jesteś coś winna zbiorowi… – zaczęłam tłumaczyć.
– Winna zbiorowi? – Wtrąciła się Eira.
– ...to znaczy, że musisz przynieść jakiś przepis. – Dokończyłam. – Mam listę przepisów pożądanych przez czytelników, ale ich nie mam. Więc trzeba je zdobyć.
– Ktoś tego dokonał? – Zdziwiła się.
– Nie. – Odparłam rozbawiona. – Z reguły Stary Erazm, czyli nasz spec od alchemii ma wszystkie składniki.
– Pokażesz mi drogę? – Spytała niepewnie. – Nigdy o nim nie słyszałam…
Pokiwałam głową i sięgnęłam po drabinę. Wejście było o wiele prostsze. Kiedy Eira jest już na górze, gaszę lampę, stawiam ją na stoliku i na pamięć idę w stronę drabiny. Gdy już jej dotknę, droga jest prosta.
– Jak ją postawisz z powrotem? – Pyta z zaciekawieniem ciemnowłosa.
– Sama trafi. – Unoszę kącik ust. – W końcu mamy magię, prawda?
Potem zamykam klapę i ostentacyjnie „strzepuję” kurz z rąk. Eira lekko kręci głową, ale rusza moim śladem. Po tym jak przechodzi przez wejście w ladzie, zamykam je za sobą. Zostaje już tylko zgasić światło i zamknąć drzwi na klucz.
– Czyli chcesz odwiedzić Starego Erazma? – Pytam jeszcze w korytarzu.
– O ile nie jest niebezpieczny i nic nie zdradzi. – Mówi, jakby w końcu zdała sobie sprawę z tego, że kupienie składników na truciznę jest niemal równoznaczne z wydaniem na siebie wyroku, jeśli tylko kupujesz je u kapusiów.
– Oczywiście, że nie. – Prycham i kieruję się ku mniejszym drzwiom. – Nie jest kapusiem. Poczekaj tu. Muszę się przebrać. – I wchodzę.

Eira?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy